30 lipca 2009

Wspomnienie złożone z samych drobiazgów - Rafał Grupiński


Maciej. Ilu z nas pamięta go jeszcze jako szczupłego, wysokiego studenta, który z wielką determinacją włączył się w walkę z komunistycznym systemem? Ilu z nas pamięta, jak czasami przez przypadek wpadał w trakcie spotkania redakcji „Czasu Kultury” i, nic nie mówiąc, cierpliwie kiwał głową na wciąż rosnącą objętość pisma?


A jak się to zaczęło? Pewnego zimowego wieczoru niesławnego 1982 roku, na przełomie chyba lutego i marca, zapukał do naszego domu przy ulicy Mikstackiej mój przyjaciel z PWSSP, grafik Andrzej Piątek, który całym sobą oddany sprawie wolności, z niezwykłym
poświęceniem angażował się w podziemną aktywność. Andrzej zadał
z właściwą sobie powściągliwością tylko jedno pytanie: czy nie przechowalibyśmy z Anką kogoś przez krótki czas, pewnego uciekiniera z obozu internowania w Gębarzewie, do chwili znalezienia dlań stałego lokum. Nie wahaliśmy się ani chwili, i wtedy powoli zza garażu, z cienia wysunął się wysoki, młody blondyn, w rozpiętej na piersi koszuli, mimo iż na dworze był parostopniowy mróz.


I tak Maciej zamieszkał u nas, na piętrze, w najmniejszym pokoju od strony ogrodu. Odtąd każdy dzwonek do drzwi budził w nas dodatkowe napięcie. Zanim otworzyłem gościom, z okna biblioteki na piętrze wypatrywałem, kto zacz, czy osoba znajoma, czy może esbecy, ze względu na bezpieczeństwo naszego młodego lokatora. Andrzej dostarczył nam wkrótce jeszcze innego gościa. Był to malutki kotek – podobno dziecko kotki o imieniu Kuroń – który na cześć darczyńcy został ochrzczony imieniem Piątek i, podobnie jak jego matka, okazał się... kotką. Z nią długie godziny bawił się
i przekomarzał Maciej – w czasie siedzenia w swym małym, prywatnym quasi-więz
ieniu. Maciej nie potrafił jednak siedzieć bezczynnie, nie mógł nie działać. Zaczął chodzić na patriotyczne msze
i demonstracje, choć jego wzrost nie pozwalał m
u wtapiać się w tłum. Malował napisy na murach, rozrzucał ulotki. W poznańskiej Solidarności bano się jego aktywności, posądzano o radykalizm.
W czerwcu wrócił do Gębarzewa i wypuszczony po miesiącu z samego internowania, zerwał się śledzącym go tajniakom. Trafił znów do naszego domu, by swobodniej działać w podziemiu. Kiedy na dole odbywały się spotkania towarzyskie, narady innych działaczy podziemia albo Anka prowadziła lekcje angielskiego, Maciej siedział za drzwiami w małym pokoiku na górze, gdzie jedynym sprzętem poza tapczanem był telewizor Rubin.


Na Mikstackiej Maciej poznał Grzegorza Schetynę, który był wówczas
naszym łącznikiem z podziemnym Wrocławiem. Grzesiu wiosną
1983 roku wprowadził Macieja do utworzonej przez Kornela Morawieckiego radykalnej podziemnej organizacji Solidarność Walcząca. W ten sposób Maciej uniezależnił się od słabo zakonspirowanej poznańskiej Solidarności i rozpoczął budowę własnej st
ruktury podziemnej. Angażował w nią przyjaciół, głównie tak jak on studentów, choć sam, z wiadomych względów, na trzeci rok architektury nie powrócił już do końca lat 80.

I tak zapewne, wolno, leniwie można nizać słowa, wydobywać okruchy zdarzeń z pamięci, wspominać Macieja, lecz przecież nie uda się w ten sposób wypełnić bolesnego braku jego obecności.



Rafał Grupiński

Może to, co było pierwsze? Pierwsza ucieczka z internowania, po głodówce, przez szpital, czy też pierwsze... włamanie. Tak, tak, włamanie. Jeszcze tej samej wiosny, wieczorem, włamaliśmy się tuż przed godziną policyjną do biur jakiejś spółdzielni przy dzisiejszej ulicy 28 Czerwca 1956. Wyważyliśmy drzwi tak zwaną brechą, wynieśliśmy powielacz i maszynę do pisania... A potem, w czerwcu 1984 roku pierwsza wydana przez SW Oddział Poznań książka, tomik wierszy „W ziemi cieniach” mojego autorstwa, pierwszy poważny periodyk społeczno-polityczny całej SW, czyli „Czas”, którego redaktorem naczelnym został Włodek Filipek, pierwsze pismo literackie SW i pierwsze regularnie ukazujące się w Poznaniu, czyli „Czas Kultury”, pierwsze wielotysięczne nakłady ukazujących się co dwa tygodnie (!) numerów „Solidarności Walczącej”...

Pierwsza nasza wspólna wyprawa za granicę, do Niemiec, po wypuszczeniu Macieja we wrześniu 1986 roku – po papier, farbę drukarską, głowice do maszyn do pisania i po środki finansowe oraz po silnik do mojego zdezelowanego garbusa. Jechaliśmy maluchem, który ledwo dysząc, ciągnął przyczepkę, prześmiesznie wyglądając na autostradzie. Obaj z kolanami pod brodą, pod górę wyciągając maksymalnie 40 kilometrów na godzinę, otrąbiani przez niecierpliwe tiry.


Albo trzy ucieczki, choć Wikipedia mówi o dwóch, a niektórzy wspominają o czterech. Jedna, wspomniana już, z internowania, dwie z aresztów. Szczegóły tej trzeciej warte są dziś przytoczenia w ślad za opowieścią samego Macieja. Zatrzymany i wyjątkowo brutalnie potraktowany w siedzibie SB na Kochanowskiego, został następnie przewieziony do aresztu w Lesznie. Maciej nigdy nie poddawał się nastrojom rezygnacji. Rozpoczął powolne i systematyczne przygotowania do ucieczki. Na spacerach, wykorzystując nieuwagę strażników w wieżyczce, w jednym rogu przyległym do zewnętrznego muru podważał miotłą drucianą siatkę rozpostartą nad spacerniakiem. Jednocześnie w celi cierpliwie wyplatał pojedyncze nitki z koca i splatał je w sznurowadła. Inaczej ucieczka bez butów,
a w szczególności skok, który Maciej planował z wysokiego muru, mogły się skończyć fatalnie. Kiedy przyszedł odpowiedni moment, podsadzony przez współwięźnia przeciągnął się przez szparę pod siatką i zeskoczył wprost na ulicę. Biegł, a potem szedł przez wiele godzin, wreszcie jechał autostopem, by znaleźć schronienie w jednej
z parafii, chyba w pobliżu Kalisza. Możecie sobie wyobrazić, jak się zdumieliśmy pewnego wieczoru, widząc nagle Macieja w drzwiach, jakby nic się nie stało.


A ileż razy skakał z naszego balkonu na Mikstackiej, by przez ogród
i chaszcze nad junikowską strugą uciekać przed niepożądanymi, nieznanymi gośćmi! Wspominaliśmy z Maciejem w trakcie naszego ostatniego spotkania, na obchodach rocznicy poznańskiej SW, że tak też było 5 lipca 1983 roku, kiedy Maciej myślał, że esbecy przyszli po niego, a po chwili, gdy sam już był na szczęście daleko, okazało się, że przyszli po mnie.


Maciej nocami drukował gazetki, pisma oraz kalendarze SW, projektowane przez Włodka Gorzelańczyka. Gdy było trzeba, pomagał w sprawach domowych nam i sąsiadom oraz wszystkim znajomym, którzy go znali, choć oczywiście nie wiedzieli oni, gdzie Maciej się ukrywa. Przyjął pseudonim Stefan Bobrowski – na cześć radykalnego
i szlachetnego naczelnika Warszawy w powstaniu styczniowym, zabitego w podstępnym pojedynku. Chyba po zatrzymaniu w czasie demonstracji, gdy udało się Maciejowi wydostać na podstawie fałszywego dowodu osobistego (biuro legalizacyjne prowadził, podobnie jak też dbał o technikę przy podziemnym radiu, niezastąpiony i nieuchwytny dla SB Andrzej Piątek). Po tym zatrzymaniu, jeśli pamięć mnie nie myli, uznaliśmy, że pseudonim musi w razie wpadki być przechodni, choćby dla samego bezpieczeństwa Macieja, by nie został rozpoznany. Oświadczenia Stefana Bobrowskiego ukazywały się dalej, gdyż w jego rolę wcielali się czasami Szymon Jabłoński bądź Szymon Łukasiewicz.


Miał Maciej dzięki swojemu poświęceniu i postawie wielu oddanych przyjaciół. Był cichy, małomówny, nie palił, nie pił alkoholu, który lał się obficie w trakcie ówczesnych nocnych rozmów Polaków. Nie lubił tracić czasu na próżne czynności. Potrafił także wykorzystywać energię i zapał do podziemnej roboty tych, którzy się z nim i radykalizmem Solidarności Walczącej nie zgadzali, a nie znajdowali też dla swej, jak w przypadku Włodka Filipka, niepokornej natury miejsca w strukturze poznańskiego podziemia. Maciej zgadzał się na kolejne tytuły uruchamiane przez nas, w tym tak pokaźne objętościowo, jak „Czas”, „Czas Kultury” czy „Komentarz”, choć zdarzało się, że w chwilach kłopotów drukowano te dwa pierwsze opasłe pisma we Wrocławiu lub Warszawie. Po 1986 roku tworzyliśmy już rozbudowaną rodzinę podziemną wraz ze świetnie funkcjonującymi i współpracującymi z nami grupami „Obserwatora Wielkopolskiego”, „Veta” oraz Radia Solidarność. Pracowaliśmy razem i z czasem, jak słabły represje, bawiliśmy się razem. Końcowym efektem tej dobrej współpracy było uruchomienie wspólnego projektu po czerwcu 1989 roku, czyli oficjalnego tygodnika „Obserwator Wielkopolski”…

Był więc Maciej pierwszym wydawcą „Czasu Kultury”, był jego drukarzem i kolporterem, był dobrym duchem prawie wszystkich ambitnych intelektualnie projektów podziemnego Poznania, a nie tylko, jak opowiadano powszechnie, zadymiarzem i radykałem.

Był też Maciek niezwykle uczynny. Nigdy nie dbał o siebie, był gotów do pomocy o każdej porze dnia i nocy, nie licząc się z własnym bezpieczeństwem, w najbardziej nawet błahych sprawach. Jak tylko sięgam pamięcią, nigdy nie powoływał się na własne zmęczenie czy potrzebę snu, którego zawsze mu przecież brakowało. Jeśli był na wolności, nie opuszczał żadnej demonstracji. Wraz ze swoimi chłopakami, w tym z niezwykle dzielnym Krzysiem Cnotalskim, jeździł także na „gościnne występy” do innych dużych miast, by wzmocnić tamtejsze demonstracje.

Tyle chciałoby się jeszcze opowiadać... A przecież odeszli już od nas, równie niesprawiedliwie szybko, wszyscy twórcy „Veta”: Wojtek Pawlak, Piotr Buczkowski, Jarek Maszewski, odeszli Włodek Filipek
i Iwonka Burszta, wszyscy w pełni sił, w kwiecie wieku, wszyscy mogli jeszcze wiele lat służyć swojej wytęsknionej i w końcu przez siebie przecież wywalczonej wolnej Ojczyźnie. Mogli opiekować się swoimi bliskimi, rodziną, wreszcie służyć nam, ich przyjaciołom i znajomym
z demokratycznej opozycji radą, pomocą, swoim doświadczeniem.


Maciej, jak powiedział nad jego grobem Kornel Morawiecki, nie powinien być przez nas odprowadzany na miejsce wiecznego spoczynku. Był przecież od Kornela, ode mnie czy Ryszarda Czapary młodszy. To on powinien nas odprowadzać w tę ostatnią, tu, na ziemi, drogę.


Los postanowił inaczej, Bóg zaprosił go już do siebie. Być może potrzebował właśnie pomocy, potrzebował kogoś, kto zawsze jest tak uczynny, nigdy na nic się nie skarży i nic nie jest mu za ciężko zrobić.


Jeśli tak, niechże Najwyższy cieszy się Jego pomocą, tak jak i my kiedyś się nią cieszyliśmy.

Żegnaj, kochany Macieju!
Rafał Grupiński

Autor wspomnienia jest historykiem, krytykiem literackim i wydawcą, posłem na Sejm V i VI kadencji, sekretarzem stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. W 1987r. założył i był redaktorem naczelnym (do 1999r.) miesięcznika literackiego Czas Kultury. Autor kilku tekstów dla Czasu, sygnował artykuły m.in. pseudonimem Szymon Starowolski.


22 lipca 2009

Pożegnanie legendy podziemia - Poznańska SW


Byliśmy pewni, że jeżeli komuś z nas pisane jest długie życie, to właśnie Jemu. Zadziwiał nas w ostatnich latach niebywałą witalnością. Maratony biegane regularnie, wspinaczki na wysokie szczyty górskie w różnych częściach świata, sport na co dzień. Nic nie wskazywało na to, że
przykry wypadek przy okazji konnej przejażdżki sprzed miesiąca będzie miał tak straszliwe konsekwencje.

Wiadomość, że Maciej nie żyje, wydawała się i wydaje się nadal – nierzeczywista. Przecież z tak wielu opresji wychodził zwycięsko, bez szwanku na ciele i duszy. Znaliśmy się przez ponad ćwierć wieku, związały nas czasy stanu wojennego. Dyskretny i trochę nieśmiały w kontaktach prywatnych, w podziemnej robocie wykazywał upór, odwagę, brawurę. Zawsze szedł na pierwszą linię, nigdy z boku.

Aleksandra Bessert

Gdy z sympatią, czasem ze współczuciem, obserwowaliśmy Jego zmagania z niełatwą materią rządzenia w czasach demokracji –
a przez dziesięć lat pracy na stanowisku vice-prezydenta Poznania przeszkód musiał pokonać niemało – widzieliśmy jakby innego człowieka: wyważonego, działającego z namysłem, jeśli trzeba –
z ostrożnością. Ale czasem, gdy należało podjąć trudne i nie zawsze popularne decyzje, potrafił być zdecydowany jak dawniej.


Nie do nas należy sporządzanie bilansu z dekady Jego służby we władzach grodu Lecha, inni zrobią to lepiej i z większym znawstwem. Nie mamy jednak wątpliwości, iż uznanie naszego miasta za najlepiej przygotowane do EURO 2012 nie byłoby możliwe bez Jego uporu i niebywałej pracowitości. Dziś chcemy przypomnieć historię bardziej w czasie odległą i bardziej romantyczną, przypomnieć legendę „Stefana Bobrowskiego”, szefa poznańskiej Solidarności Walczącej. Może wtedy właśnie, w latach 80., przebiegł swój najcięższy maraton
i zdobył najtrudniejszy szczyt?



Szymon Jabłoński

Maciej był jednym z założycieli NZS na Politechnice Poznańskiej, już wówczas dał się poznać jako świetny organizator. Internowany
w stanie wojennym, zbiegł z ośrodka w Gębarzewie (przy okazji pobytu w szpitalu w Gnieźnie), by wrócić tam po kolejnym zatrzymaniu. W lipcu 1982 zwolniony, wkrótce po tym stał się jednym z najzacieklej tropionych przez SB ludzi w Wielkopolsce.
Zatrzymania, aresztowania, ucieczki – w tym ta najsławniejsza,
z aresztu w Lesznie w 1984 r. – uczyniły z Niego jedną z najbardziej znanych i malowniczych postaci konspiry. W r. 1983 założył poznański oddział Solidarności Walczącej, za zgodą jej przywódcy Kornela Morawieckiego i kierował nim aż do upadku PRL-u.


Szymon Łukasiewicz

Wspominał w ubiegłym roku, przy okazji jubileuszu 25–lecia SW: „Mówiliśmy o sobie: „Żołnierze SW” i tak się w większości czuliśmy. Tej idei, Polsce wolnej, niepodległej, Polsce naszych marzeń, naszych snów, byliśmy gotowi podporządkować i poświęcić praktycznie wszystko. Mniej się liczyły szkoła, studia, rodzina.” Brzmi to nieco patetycznie, Maciej patosu nie lubił, ale wiedział, że jubileusz ma swoje prawa i stosownej retoryki wymaga. Rzecz w tym, że On w tamtych latach naprawdę podziemnej robocie poświęcił całe swoje życie. Wysoki, lekko pochylony, z bujnym zarostem, przypominał XIX-wiecznych bojowników z niepodległościowych konspiracji.
Miał w sobie ten sam żar ofiarności.

Wbrew przeciwnościom, pomimo tego, iż od czerwca 1985 do bodaj września 1986 znów był aresztowany, stworzył jedną z najsprawniej działających grup podziemnych w Wielkopolsce, obok zaprzysiężonej kadry młodych „bojowców”, zdolnych do przeprowadzenia tak spektakularnych akcji, jak i wytrwałej roboty w podziemnych drukarniach, wciągnął do współpracy z utworzonymi przez organizację pismami znaczący krąg poznańskiej inteligencji. Swoim pseudonimem „Stefan Bobrowski” podpisywał najbardziej tu radykalne apele i manifesty antykomunistyczne, ale też godził się na redakcyjną samodzielność wydawanych przez SW periodyków, dzięki czemu na niezależnym rynku wydawniczym pojawiły się tak cenne czasopisma, jak „Czas” (1984, pod
redakcją Włodka Filipka) i „Czas Kultury” (1986, założony przez Rafała Grupińskiego). Utworzył i redagował dwutygodnik „Biuletyn SW”, kierował podziemnym radiem i dziesiątkami najróżniejszych akcji. Sobie znanymi sposobami zdobywał papier i sprzęt drukarski, organizował kryjówki i manifestacje, na których nierzadko szedł w pierwszym szeregu. Pomagał uciekinierom z innych zniewolonych krajów i z armii sowieckiej. Zajmował się sprawami zasadniczymi i drobnymi, był od wszystkiego. Pisał buntownicze, tak wtedy potrzebne teksty.
Z biegiem lat stał się niekwestionowaną legendą poznańskiego podziemia.



Jerzy Fiećko

Przed kilkoma miesiącami publicznie wzywał przyjaciół z wielkopolskiej SW, by byli dumni z tamtych dokonań, bo dobrze przysłużyły się one do odzyskania wolnej Polski. To przyjaciele byli dumni z Niego, z Jego dokonań. I to On zasłużył się sprawie wolności jak mało kto w naszym pokoleniu.


Żonie Joannie, córkom Agnieszce i Ani z serca współczujemy.
Choć wiemy, że słowa w tej chwili tak niewiele mogą.

Ola Bessert, Szymon Jabłoński, Szymon Łukasiewicz, Jurek Fiećko, przyjaciele Macieja z tamtych lat i dziś.



Aleksandra Bessert - historyk, filar redakcji biuletynu SW, Komentarza, współpracowniczka Czasu. Dziś dziennikarka Programu 3 TVP.

Szymon Jabłoński -
przedstawiciel i organizator SW, łącznik wydawcy z techniką SW. Dziś absolwent AR, właściciel prywatnej firmy.

Szymon Łukasiewicz - przedstawiciel SW, autor kilku artykułów, makiety pism przekazywał do drukarni SW. Dziś pracownik Ogrodu Botanicznego UAM w Poznaniu.

Jerzy Fiećko - polonista, podpora organizacyjna redakcji Czasu, współredaktor biuletynu SW oraz naczelny Komentarza. Dziś profesor UAM, historyk literatury w Instytucie Filologii Polskiej UAM.


7 lipca 2009

O Macieju - Roman Kusz


Poniższy tekst jest wspomnieniem pana Romana Kusza, adresowanym krótko po pogrzebie Macieja do kolegów kawalerzystów.


Bez tytułu


Dziwny jest ten rok 2009, gdzie wielkie ilości wiosennego deszczu spadają z nieba a wielce zasłużeni i wyjątkowi ludzie odchodzą, nie mówiąc wcześniej – żegnajcie.

Kiedy 10 lat temu Maciej Frankiewicz objął swój urząd w magistracie, szybko zaprezentował swoje zainteresowanie ułańską tradycją. Pojawił się na naszych „Dniach Ułana” i poprosił o konia, aby poszarżować wraz z nami. Pomyślałem wtedy, że znalazł się kolejny zapaleniec, którego przerasta fantazja. Konia mu wyfasowaliśmy i proszę dosiadać. Po ruchach widać było, że rutyny jeździeckiej to gość nie ma, ale kłopotu nijakiego nie sprawia – wygląda na twardziela – no to niech mu będzie.
Zaskakująco odważnie się sprawił w całej dalszej akcji chociaż moje jedno oko ciągle bacznie uciekało w Jego kierunku – bo co to będzie, jak jego wysokość zglebi. Nic takiego się nie stało, chociaż szarża wykonana została brawurowo, więc kamień spadł nam z serca. Świeżo upieczony ułan wyraził uznanie dla przeżytej chwili i z zadowoleniem opuścił koński grzbiet. Kto przypuszczał, że od tej chwili zacznie się wieloletnia przygoda i przyjaźń Prezydenta z ułanami.


Roman Kusz i Maciej Frankiewicz
Dni Ułana 2008

Stopniowo wciągał w naukę jazdy żonę i córki, aż po kilku latach jazda konna stała się ich chlebem powszednim. Z początkiem maja br. zdecydowali się nabyć rodzinnego konia – 6-letnia klacz szlachetnej krwi i urodziwa. 19 maja Prezydent przyjechał do stajni wraz z rodziną. Powiedział, że rozpręży konia dla młodszej córki, aby mogła bezpiecznie włączyć się do jazdy w zastępie a sam odjedzie, aby obejrzeć relację z meczu drużyny „Lecha”. Jeździł spokojnie kłusem po trawiastym placu obok stajni. Pozostali jeźdźcy przygotowywali konie do jazdy i byliśmy w kontakcie wzrokowym. Po ok. 15 minutach coś zadudniło na środku placu. Patrzymy, a tam koń przetacza się po ziemi a pod nim jeździec. Okazało się później, że koń na prostej drodze stracił równowagę i oboje runęli na ziemię a jeździec został w siodle. Pokładanie się konia nie było raptowne i można było mieć nadzieję, że się wyratuje. Początkujący jeździec w takich sytuacjach zwykle wypada z siodła i wcześniej uwalnia się od konia. Jeździec dobrze osadzony w siodle pozostaje w nim do końca i najczęściej zostaje przez konia przygnieciony. W tym przypadku zakończyło się połamaniem kości miednicy.

Ostatni raz rozmawiałem z Prezydentem w poniedziałek 15 czerwca br. w sali szpitalnej. Miał tyle do opowiadania, że rozstaliśmy się po godz. 21.00. Następnego dnia rano otrzymałem wiadomość nie do uwierzenia. Bardziej byłem przekonany, że to jakaś pomyłka. Przebywał w szpitalu 4 tygodnie. Powrót do formy był wyraźny, chociaż leczenie bardzo dla pacjenta uciążliwe z powodu unieruchomienia miednicy. Dzielność z jaką to znosił, to charakterystyczna dla Niego cecha. Miał nadzieję rychłego opuszczenia szpitala.

Redaktorzy poznańskich czasopism rzetelnie scharakteryzowali postać oraz niezmierzony dorobek Prezydenta – ułana – patrioty i moje pióro tego nie poprawi. Każdy z nas wie, co straciliśmy. Pozostał mi zaszczyt i przywilej mieć w życiu takiego przyjaciela. Dla nas, Jego ułanów, pozostało też wyzwanie – a teraz nie zniszczcie tego, co pomogłem wam budować w Poznaniu.

Cześć Jego pamięci!

Roman Kusz


Autor wspomnienia jest dowódcą Ochotniczego Reprezentacyjnego Oddziału Ułanów Miasta Poznania w barwach 15 Pułku Ułanów Poznańskich w randze rotmistrza. Nauczyciel jazdy konnej i dubler Zbigniewa Zamachowskiego w "Ogniem i mieczem".


Maraton Memoriałem Macieja


Radni miejscy przyjęli 6 lipca stanowisko, by nadać poznańskiemu maratonowi imię Macieja (biegł we wszystkich dziewięciu maratonach).



Uczestnicy maratonu w dzień śmierci Macieja skrzyknęli się i dla niego przebiegli wokół Malty.

Następny - dziesiąty - maraton będzie pierwszym
Memoriałem Macieja Frankiewicza. Uczestnicy dostaną specjalne medale okolicznościowe.





Suplement:

W 9. maratonie wystartowało prawie trzy tysiące biegaczy.

Maciej ukończył go z czasem 4:17:53.

Wygrał dwudziestopięcioletni kenijczyk Mathew Kosgei - 2:13:45, jednocześnie ustanawiając nowy rekord trasy.


3 lipca 2009

Moja przygoda z SW - Joanna Frankiewicz


Dzięki uprzejmości pana Szymona Łukasiewicza z poznańskiej SW mogą Państwo przeczytać wspomnienia żony Macieja - Joanny, o tym jak trafiła do SW i jak poznała Macieja.


"Moja przygoda z SW"

W chwili ogłoszenia stanu wojennego byłam uczennicą ostatniej klasy podstawówki. Można powiedzieć – dzieciak... A jednak sytuacja tamtych dni nie kojarzy mi się wyłącznie z brakiem „Teleranka”, szumem radia Wolna Europa, kartkami na cukierki i wolnymi od nauki dniami.

Wychowałam się w domu o żywych tradycjach patriotycznych. Piosenki Legionowe, pieśni powstańcze, których dziś uczę moje dzieci, nuciła Mama bardzo często. A śpiewała pięknie... Pamiętam atmosferę sprzed Grudnia 1981 roku – najpierw „taniec radości” z Mamą w chwili, gdy reżimowa telewizja podała wiadomość o wyborze Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową; wzruszenie I Pielgrzymką Papieża–Polaka do Ojczyzny i łzy w oczach Mamy, gdy padły Jego pamiętne słowa na Placu Zwycięstwa. A potem nasze rodzinne wakacje w Ustroniu Morskim w sierpniu 1980 i te szepty Rodziców wieczorami... coś się działo. A po powrocie z wakacji – pamiętam Tatę szykującego się na strajk i mój dziecięcy strach o Niego, ale i dumę, że to mój Tata, taki dzielny, że się „ich” nie boi...

I wreszcie – pamiętam ten wielki długopis, który kilka lat temu pokazywałam w Muzeum w Stoczni moim dzieciom, a który przywołał tyle wspomnień z tamtych dni – całą tę euforię, atmosferę domu Rodziców, która zdeterminowała moje późniejsze życiowe wybory.

Po ukończeniu podstawówki, prowincjonalnej szkółki w Smochowicach, czerwonej jak pierwszomajowy sztandar, w której nasza wychowawczyni uczestniczyła codziennie rano we Mszy Świętej w osiedlowym kościele i równocześnie pełniła w szkole „zaszczytną” funkcję sekretarza komórki POP PZPR, a pani dyrektor, której mąż w tymże kościółku złocił kielichy, w pierwszych tygodniach stanu wojennego zaprosiła do szkoły sowieckiego oficera, aby wytłumaczył dzieciom, jak należy myśleć – trafiłam do 8 LO. Nie będę dorabiać do tego faktu żadnej ideologii – po prostu równocześnie „robiłam” szkołę muzyczną, która znajdowała się w budynku obok. A jednak to nie muzyka znalazła się w sferze moich pierwszoplanowych zainteresowań...

Joanna Bentkowska - przyszła pani Frankiewicz

„Ósemka” w roku 1982 i latach następnych to czas cichych przerw, walki o krzyże, żywej działalności SKOS–ów, zwolnień nieprawomyślnych profesorów, aresztowań uczniów i częstych wizyt w szkole „smutnych panów”. Chyba w żadnej innej szkole duch oporu wobec komunistycznego reżimu nie był tak silny, jak tutaj. No a naprzeciwko – Kościół pw. Matki Boskiej Bolesnej. Każdy poznaniak chyba wie, jaką rolę odegrał on w latach osiemdziesiątych.

Chociaż 8 LO to podobno szkoła „kujonów”, wiedzieliśmy, że nie tylko nauka jest obecnie naszą powinnością. Było dla nas oczywiste, że mamy obowiązek przeciwstawić się temu, co się wokół nas dzieje. Tak oto młodzieńczy bunt skierował się w sposób naturalny przeciw komunie...

Jedni z nas angażowali się w mniejszym, inni w większym stopniu. Byli wśród nas drukarze, jednak niechęć części „dorosłego” podziemia do angażowania nastolatków do tego typu zadań sprawiała, że głównie zlecano nam zadania kolportażu. Tak poznałam m.in. Elę Rutę i Krzysia Cnotalskiego. Oprócz kolportażu tworzyliśmy też grupy samokształceniowe, no i oczywiście... chodziliśmy na „zadymy”.

Już po maturze przed jedną z nich Krzysiu Cnotalski podszedł do mnie na dziedzińcu przy Kościele MBB i powiedział: „Czekaj tu, za chwilę przyjdzie do ciebie taki człowiek–wieża, on będzie miał dla ciebie zadanie”. I faktycznie – przyszedł jakiś wielki, zarośnięty brodacz ze zniewalającym uśmiechem, w rozciągniętym swetrze i koszmarnych krótkich spodniach. Tak poznałam Macieja...

Zadaniem tym okazało się przewiezienie przez granicę do RFN materiałów Solidarności Walczącej dla przedstawicieli SW oraz przywóz od nich do kraju wydawnictw emigracyjnych, głównie z paryskiej „Kultury”. Nadawałam się do tego, gdyż jako świeżo upieczona studentka germanistyki wyjeżdżałam właśnie na zaproszenie zaprzyjaźnionej niemieckiej rodziny w celu praktycznego podszkolenia języka.

Po powrocie na dobre związałam się z Solidarnością Walczącą. Bardzo mi to odpowiadało, gdyż coraz bardziej denerwowała mnie ugodowa, ostrożna polityka części podziemia. SW to były moje poglądy, moje idee... Nie jakieś uczelniane, ostrożne NZS, bojące się własnego cienia, nie „Solidarność” ciągle nawijająca o konieczności reformy systemu... To SW głosząca wprost hasła niepodległościowe trafiała mi do przekonania.


"Człowiek z brodą"

Z „Człowiekiem z brodą” spotykałam się coraz częściej. A to na strajku o rejestrację NZS, a to na organizowanej przez SW manifestacji. Chyba miał do mnie coraz większe zaufanie i powierzał mi kolejne zadania. Z czasem głównie było to współredagowanie oraz przepisywanie „Biuletynu SW Oddział Poznań”. Śmiesznie wyglądały te nasze spotkania. Maciej, z natury bardzo małomówny człowiek, przywoził mi późnym wieczorem materiały, rzucał parę wskazówek, siedział dłuższą chwilę, milcząc, pochłaniał całą paczkę krówek, po czym znikał, mówiąc: „Jestem rano”. No i „na rano” miało być gotowe... Maszyna stukała nieraz przez całą noc... Rodzice udawali, że nie słyszą hałasu, a ja udawałam, że nie wiem, że słyszą... Dziś jestem im wdzięczna za to, że jak wielu moich kolegów, nie musiałam bardziej niż przed komuną konspirować przed nimi. Tata, na szczęście, nie musiał nigdy spełnić swojej groźby, że jak przyjdą z rewizją, stanie w drzwiach z siekierą i nie wpuści... A Mama przeczuwała chyba jeszcze coś więcej, o czym ja sama na razie nie miałam pojęcia...

Sytuacja powoli się zmieniała, komuna wyraźnie „odpuszczała”. Kornel Morawiecki wrócił do kraju, pamiętam, jakim przeżyciem było dla mnie poznanie tego niesamowitego człowieka, o którym tyle słyszałam. Z Maciejem zaczęliśmy się spotykać nie tylko „służbowo”. Chociaż nadal był małomówny i pożerał krówki tonami, a temat do rozmowy trzeba było wymyślać samemu. Myśl, że z tych spotkań może wyniknąć coś więcej, pojawiła się w czerwcu 1989 roku. Ale nadal było dużo do zrobienia: wybory kontraktowe, których SW nie zaakceptowała, nawołując do ich bojkotu, walka o likwidację cenzury i SB, potem tworzenie klubów „Wolni i Solidarni” i wreszcie Partii Wolności. Przez cały ten czas wydawaliśmy nadal biuletyn „Solidarność Walcząca Oddział Poznań”, który jednak przybierał coraz bardziej czytelne i nowoczesne kształty (m.in. dzięki wsparciu technicznemu redakcji pisma „Pogląd– i samego jego twórcy Edwarda Klimczaka z Berlina Zachodniego), no i oczywiście ukazywał się coraz bardziej otwarcie. W roku 1990 postanowiliśmy zalegalizować całkowicie jego wydawanie, rejestrując firmę Wydawnictwo WiS (skrót chyba dla wszystkich związanych z SW nader łatwy do rozszyfrowania, śmieszą mnie natomiast zawsze pytania postronnych osób, czy nazwa pisze się przez W, czy przez V, oraz czy są to skróty od imion). Wydawnictwo istniejące zresztą nieprzerwanie do dziś.

Dziś Maciej jest moim mężem. Pobraliśmy się w roku 1991. Mamy dwie wspaniałe córki Agnieszkę i Anię, które opowieści tatusia i mamusi o komunie, o walce z nią, o bezpiece i jej metodach słuchają jak opowieści z zaświatów, bez mała tak jak my opowieści naszych rodziców o II wojnie światowej. A jednak chyba są dumne z Taty, który w Poznaniu jest niemal legendą, który w tym mieście stworzył organizację tak doskonale zakonspirowaną, że nawet jego dziewczyna długo nie wiedziała, kim jest Stefan Bobrowski, a dla funkcjonariuszy SB jego brawurowe ucieczki były postrachem nie tylko w Poznaniu.

Ja również jestem dumna z mojego męża, chociaż bardzo rzadko mu to mówię. Z tego, że swoją młodość poświęcił bezkompromisowej walce z komuną, nie oglądając się na konsekwencje. Gdy inni zdawali egzaminy i kończyli studia, on po raz kolejny uciekał z internowania lub aresztu. Gdy inni robili kariery w biznesie lub zaczepiali się w partiach odnoszących sukces polityczny, on tworzył z Kornelem Morawieckim niszową i wielokrotnie wyśmiewaną nawet przez elity postsolidarnościowe Partię Wolności, organizował bezpłatne kolonie dla biednych dzieci, a w swoim wydawnictwie zamiast druków i książek przynoszących łatwy zysk wydawał niskonakładowe, ambitne książki oraz finansował aż do roku 2002 wydawanie biuletynu „Solidarność Walcząca”.

Czy to znaczy, że Maciej jest bez wad?

Nie przesadzajmy...

Ale to już temat na inną opowieść.

Joanna Frankiewicz (z domu Bentkowska)


Wspomnienia po latach - Maciej Frankiewicz


Dzięki uprzejmości pana Szymona Łukasiewicza z poznańskiej SW mogą przeczytać Państwo wspomnienia Macieja - tym razem bardziej humorystyczne.


"Wspomnienia po latach"

Zdobycie powielaczy z punktu napraw w Lesznie, latem 1983 roku,
z powodu nadzwyczajnych zdolności krasomówczych jednego z kolegów, zakończyło się m.in. moim aresztowaniem. Jako że sprawa dotyczyła innego województwa, po aresztowaniu przez poznańskich funkcjonariuszy SB zostałem, w komendzie przy Kochanowskiego, przekazany konwojowi z Leszna. Podczas procedury przekazywania
w pokoju przesłuchań, poznańscy ubecy żartowali sobie z kolegów
z prowincji „tylko uważajcie żeby wam nie uciekł”. „Bez obaw, nam się nie wywinie”- padły zapewnienia. Pewnie przy okazji, jako że siedząc na krześle miałem ręce skute kajdankami z tyłu za plecami, kilkakrotnie otrzymałem ciosy pięścią w twarz, także leżąc już na podłodze. Po dłuższej chwili takiej ‚zabawy’ leszczyńscy nadgorliwcy zostali powstrzymani przez funkcjonariuszy z Poznania. Zapewne ci poznańscy obawiali się, że kapiąca mi z nosa i ust krew, pobrudzi ich służbowe pomieszczenie.


Po dwóch tygodniach udało mi się uciec z leszczyńskiego aresztu. Wówczas, nie wiedzący o tym mój ojciec przeżył niecodzienną wizytę funkcjonariuszy SB z Poznania. „Czy jest Pana syn?”- padło pytanie, stojących w drzwiach funkcjonariuszy. „Przecież został przez was aresztowany i jest w areszcie w Lesznie”- odpowiedział, zgodnie z wiedzą, ojciec. „Może jest, może nie jest...” odpowiedział z figlarnym uśmieszkiem jeden z funkcjonariuszy. Wydaje się, że niepowodzenie kolegów po fachu należało do zdarzeń przynoszących pracownikom SB największą satysfakcję. No cóż, każdy ma taką satysfakcję, na jaką zasługuje.

Piwnica w ‚desce’ na Osiedlu Kosmonautów była wygodnym miejscem gromadzenia i przekazywania materiałów. Kiedyś, chyba w
1988 roku, pojechałem odebrać z niej dwie torby z numerami bodajże ‚Czasu’. Na zewnątrz, w trakcie załadunku trefnego materiału do malucha, podszedł do mnie mężczyzna, pytając o godzinę. W pewnej chwili chwycił mnie za rękę a zza narożnika budynku zaczęło biec do mnie dwóch funkcjonariuszy. Cóż było robić- razem z kawałkiem rękawa wsiadłem do samochodu, zdołałem zapalić silnik i ruszyć z miejsca. Pechowy funkcjonariusz SB uwiesił się na drzwiach malucha pokazując wszem i wobec swe poświęcenie i odwagę. Niestety, po włączeniu drugiego biegu krok zrobił mu się nieco nierówny... Zapewne, oglądając filmy akcji zapomniał o bajce z misiem Yogi, który przebierał nogami prędzej od światła. Zabezpieczony przez SB cały teren pozostawił mi jedyną drogę ucieczki, prawdę mówiąc, nieco wyboistą. Schody parkowe nie stanowią najlepszej nawierzchni dla maluchów, jestem o tym najzupełniej przekonany. Nieco lepiej już było na spacerowych alejkach, chociaż nie wszyscy mieszkańcy byli przekonani co do słuszności nowej drogi wyjazdu z osiedla... Oczywiście, jak przez te wszystkie lata, cała frustracja SB skupiła się na moim ojcu, do którego przybiegli sb-cy z informacją,
że „..syn przejechał funkcjonariusza. Tym razem może się Pan z nim pożegnać(...)”. Oj, ta potrzeba kompensacji po niepowodzeniach... Niejeden psycholog obronił o niej dysertację, a literatury napisano zapewne całe morze.


Wizyta Ojca Świętego w 1983 roku była dla wszystkich Polaków wielkim wydarzeniem. Tak bardzo pragnęliśmy wolności której symbolem była Solidarność z lat 1980-81 a tak doszczętnie ją chciano zniszczyć, odebrać nam wszelką nadzieję. I, jakby na przekór temu wszystkiemu, przyjechał do nas Karol Wojtyła – Jan Paweł II, który swe umiłowanie do Ojczyzny zaświadczał całym swoim życiem. Jako że, jak zazwyczaj się ukrywałem, po którejś tam ucieczce, nie wychodziłem zbyt często z mieszkania. No, ale takiej okazji nie można było pominąć. Postanowiłem wmieszać się w tłum rodaków witających Papieża – Polaka, chociaż z moim wzrostem, metr dziewięćdziesiąt osiem, nie wiem czy byłem niedostrzegalny.
Traf chciał, że po pewnym czasie zostałem zauważony przez tajniaka z SB. Razem z dwoma milicjantami zaciągnęli mnie do progu służbowej ‚Nysy’, mimo wbijania przeze mnie nóg w ziemię. Próba wciągnięcia mnie do samochodu musiała wyglądać nieco atrakcyjnie, sądząc po wianuszku przyglądających się gapiów: trzech mężczyzn będących w środku nie mogło mnie przeciągnąć za ręce, gdyż byłem zaparty piętą o krawężnik. Żaden z nich na szczęście nie pomyślał o tym, że można mi było podnieść nogę- jedyny punkt zaparcia. Brak zderzeń szarych komórek w głowach funkcjonariuszy miewał jednak swoje dobre strony. Chociaż czasami można było pomysleć, że posiadali tylko po jednej.


Ucieczka po przejeździe samochodu z Ojcem Świętym trwała dłuższą „chwilę”: Zamenhofa, Majakowskiego, w poprzek Malty. Nie to żebym chodził po wodzie - zbiornik był pusty z powodu oczyszczania dna...

Maciej Frankiewicz


Byłem twórcą Poznańskiego Oddziału Solidarności Walczącej - Maciej Frankiewicz


Dzięki uprzejmości pana Szymona Łukasiewicza z poznańskiej SW możecie Państwo przeczytać wspomnienie pisane po latach przez Macieja.




„Byłem twórcą Poznańskiego Oddziału Solidarności Walczącej“

Od listopada 1982 r. ukrywałem się, uciekłem z więzienia, bo chciałem coś robić. Wiedziałem, że środowisko poznańskiej Solidarności nie chce ze mną współpracować, gdyż uważali, że narażę ich na niebezpieczeństwo, ponieważ byli oni świetnie zakonspirowani. (pismo „Solidarności” wpadło 20.12.1982 r. z Pałubickim na czele.
I wtedy okazało się, że wcale nie byli tak dobrze zakonspirowani).

Po raz pierwszy byłem internowany 26.01.1982 r. Po miesiącu udało mi się uciec i zacząć działać. [13.02.1982 r. odbyła się w Poznaniu pierwsza duża manifestacja], ja chciałem włączyć się w robienie jeszcze większej manifestacji. W tym dniu, podczas tej manifestacji został zabity chłopiec. Po tym wydarzeniu podziemie poznańskiej „Solidarności” zastanawiało się, co zrobić, aby nie dopuścić do manifestacji 13.03.1982 r.

Trafiłem na peryferia „Obserwatora Wlkp.” o proweniencji solidarnościowo-intelektualnej. Wiedziałem, że TZR „S” kolportował ulotki nawołujące do przyjścia pod pomnik, byłem świadkiem takich rozmów. Później okazało się, że na mieście pokazały się ulotki z różnymi godzinami (12.00, 15.00, 18.00), TZR „S” miał plany przeciwdziałania. Według nich byłem wariatem, radykałem. Próbowałem coś robić na własną rękę. Szukałem grup, grupek, robiliśmy akcje w biały dzień, np. pisaliśmy na murach miasta „Solidarność żyje”, włamanie do jednego z biur i zabranie powielacza
i maszyny do pisania (powielacz przekazałem „Solidarności”). Kolportowaliśmy poznański „Tygodnik Wojenny”.



15.06.1982 r. zgłosiłem się na UB i do Gębarzewa z powrotem – bezsens, strajki ludzi, wyrzucanie z Warszawy. Wtedy jeszcze nie pomyślałem o tym, że trzeba robić własną organizację. W lipcu
1982 r. zostałem zwolniony. Po wyjściu zająłem się nurtem działań solidarnościowych. Organizowałem akcje druku i kolportażu ulotek. Ponownie aresztowany zostałem dnia 26.08.1982 r. Od listopada 1982 r. wiedziałem, że nową organizację trzeba budować od podstaw. TZR nie była radykalna, w ulotkach SW jasno można było wyczytać,
że z tym systemem trzeba walczyć.


Ukrywałem się u Anny i Rafała Grupińskich, którzy byli najpierw zaangażowani w „OW”, potem w „SW”. Załatwiali oni latem 1986 r.
5-6 tys. dolarów.


Podczas mojego ukrywania się zimą 1982/83 r. do Poznania zaczęły dochodzić pierwsze pisma SW poprzez Grzegorza Schetynę, który przywoził dużo „ZDnD”. Pisma te odpowiadały mi, podobnie jak miesięcznik „Niepodległość”. Dokonaliśmy kolejnych włamań
i ukradliśmy powielacze i maszyny do pisania. TRZ to było pewne środowisko nie takie jak RKS.


Po raz pierwszy do Wrocławia przyjechałem w kwietniu 1983 r. przy pomocy Schetyny, wtedy byłem już zainteresowany działalnością Solidarności Walczącej. 1 maja zostałem ponownie aresztowany,
ale tym razem przypadkowo, podczas manifestacji. Miałem wtedy przy sobie fałszywy dowód osobisty, odsiedziałem 48 godzin
i zostałem wypuszczony.


Włamaliśmy się też w Lesznie na początku sierpnia 1983 r. do Zakładu Naprawy Maszyn Biurowych Predom-ORG, wynieśliśmy wtedy
5 powielaczy i kilka elektrycznych maszyn do pisania, które trafiły do: Leszna, Gorzowa, Wrocławia (dla „S”), a w Poznaniu zostawiłem dwa powielacze i maszynę do pisania. W sierpniu 1983 r. było już w Poznaniu po amnestii.


Wcześniej, w lipcu i w sierpniu odbyły się dwa spotkania z człowiekiem, który stał na pograniczu działalności SW i RKS-u. Poruszaliśmy na tych spotkaniach kwestię powstania Poznańskiego Oddziału SW. Człowiek ten powiedział mi o przysiędze i dał mi jej treść, z nim też umówiłem się na przekazywanie prasy.

Pierwszy egzemplarz „SW OP” został wydany 15.09.1983 r.
Był on robiony na podstawie „Naszej Wizytówki”. Na początku współpracowały ze mną trzy osoby, większość osób, przez które
szedł kolportaż, nie wiedziały kto to robi.


Aresztowanie Macieja

Pierwszy numer „SW” miał 4 strony, był formatu A5, kosztował 5–zł. Drukowaliśmy go na ramce, nakład 4000 egzemplarzy, ukazywał się co dwa tygodnie, kolportowaliśmy różnymi kanałami. Z pieniędzy, które otrzymywaliśmy za to, drukowaliśmy następne numery
„SW OP”. Pierwsze pieniądze z Wrocławia na naszą działalność przyszły w listopadzie 1983 r.


Pierwsze numery „SW” redagowałem razem z Krzysztofem Stasiewskim; w pierwszym numerze ukazała się informacja o powstaniu Poznańskiego Oddziału SW. W następnych numerach drukowaliśmy komentarze, wezwania do manifestacji na rocznice.
Już w którymś z pierwszych numerów krytykowano TZR za podnoszenie idei porozumienia z władzą. Samego TZR-u staraliśmy się jednak nie atakować.


Od początku swej działalności podpisywałem się pseudonimem „Stefan Bobrowski” – był to pseudonim przechodni. Do 1986 r.
SB nie wiedziała, kim jest ów Stefan Bobrowski [podczas aresztowania mnie w czerwcu 1985 r. na „zewnątrz” nadal działał Stefan Bobrowski, w 1986 r. wiele osób przesłuchiwano, zarzucając im, że działali pod tym pseudonimem. Oznaczało to, że SB nie wie, kto nim jest].
Po amnestii 1986 r. ludzie zaczynali mówić prawdę.


W listopadzie 1983 r. poprosiłem przez kuriera o spotkanie z kierownictwem SW (pojechałem z Szymonem Łukasiewiczem).
Na spotkaniu we Wrocławiu zostaliśmy zaprzysiężeni. Odbyła się pogadanka ideologiczna, instruktaż, dostaliśmy 30.000 zł., ustaliliśmy stałe kontakty i łączność awaryjną.


Redagowałem pismo „SW OP”, organizowałem druk, kolportaż, przekazywałem informacje z Poznania, organizowałem radio, nasza struktura dość szybko się rozrastała, była to struktura, w której było około kilkunastu osób. Z 50% wartości „SW OP” wracało około
10.000 zł. Postawiliśmy na druk kalendarzy: w 1983 r. kalendarze „SW” na 1984 r. Wydrukowaliśmy ich około 20.000 egzemplarzy, sprzedawaliśmy je po 100 zł. i przyniosło to nam dość duże pieniądze. Operację taką powtarzaliśmy zawsze przed Nowym Rokiem,
ale nigdy potem nie drukowaliśmy już tak dużo.


Od 7. numeru pisma przeszliśmy na powielacz (jeden z ukradzionych w Lesznie), ramka jest bezgłośna.

W 1983/84 r. zostało zaprzysiężonych 10 osób, które tworzyły trzon SW OP do końca jej działalności. Byli to m.in.: Szymon Jabłoński, Szymon Łukasiewicz, ja. Obaj poprzedni mieli prawo do używania pseudonimu „Stefan Bobrowski”.

Od 1984 r. „SW OP” stale się rozrastała, chociaż zaczęliśmy zwracać coraz większą uwagę na jakość, nie na ilość. Wiosną 1984 r. współpracowało z nami około 20 – 30 osób i cała nasza działalność kręciła się wokół tych osób najbardziej zaangażowanych. Wokół nich było zaangażowanych następnych 20 – 30 osób.

„SW OP” kolportowaliśmy w ten sposób, że rozwoziliśmy po 50, 100
i 200 sztuk w różne punkty (chodziło o bezpieczeństwo) i drobny kolportaż odbywał się już poza wewnętrzną strukturą SW.

Ściśle przestrzegaliśmy konspiracji. Poza Grupińskimi i jeszcze trzema osobami nikt nie wiedział, kto to jest Stefan Bobrowski. Dopiero w latach 1986/87 zaczęło wychodzić na jaw, że jestem mocno związany z organizacją SW i to, że Stefan Bobrowski to ja. Ja sam nie miałem zbyt szerokich kontaktów.

W środowisku poznańskim chodziły pogłoski, że SW to SB-cy,
dlatego, że podczas spotkań ZR Poznań, TZR i OW nikt nie wiedział, kto należy do tej organizacji. Celowo nie kontaktowałem się ze zbyt dużą ilością osób. Zarzucano mi, że pismo jest pisane złym stylem,

a nie, że jest zbyt radykalne oraz to, że numery pisma były w połowie nieczytelne.

Wielu ludzi traktowało SW jako radykalniejszą część „S”, a nie jako osobną organizację. Duża ilość pieniędzy z wydawania pisma wracała
i dlatego najczęściej kolporterzy płacili za nie z własnej kieszeni. W 1984 r. mieliśmy około 30 punktów obsługiwanych przez kilka osób. Organizacyjnie funkcjonowało to bardzo dobrze. W czerwcu 1984 r. przeszliśmy na sitodruk.

Byłem aresztowany w kwietniu 1984 r. Siedziałem w areszcie
w Lesznie. Uciekłem i ukrywałem się do amnestii w 1984 r.


Na początku mieliśmy tylko jedną drukarnię, po przejściu na sito uruchomiliśmy trzy i jedną, gdzie drukowano „Czas kultury” oraz jedną, gdzie drukowano kalendarze i znaczki. W czerwcu 1984 r. wydaliśmy pierwszą książkę, był to tomik wierszy Grupińskiego
„W ziemi cieniach” (500 egz.). Każda drukarnia sama odpowiadała za swoją pracę, kolportaż. Każda dostawała kliszę i sama drukowała

w 1,5 do 2 tys. egzemplarzy. Każda miała 15 – 20 autonomicznych własnych punktów [kolportażu]. Kontakt z drukarniami był tylko
w jedną stronę – od kierownictwa do drukarń. Ja głównie przez ten cały czas redagowałem pismo. Z kolporterami staraliśmy się mieć jak najmniej kontaktów, mimo że byli oni zaprzysiężeni. W SW OP nie było działaczy sprzed 13.12.1981 r., więc po amnestii 1984 r. nie było ujawnień. Takie przypadki były ciągle – ujawnienie się, ale nie sypanie wszystkich ludzi. Po raz pierwszy spotkałem się z Kornelem Morawieckim w lipcu 1984 r. Zostałem wezwany razem z Leszkiem Dymarskim, który wcześniej pisał do SW. Na tym spotkaniu był również Andrzej Zarach. Kornel Morawiecki był zaskoczony, że
SW OP tak sprawnie działa, a ja byłem zaskoczony faktem, że Kornel Morawiecki o tym nie wiedział. Od tego czasu brałem udział w zebraniach Komitetu Wykonawczego SW. Zebrania te rozpoczęły się jesienią 1984 r. Spotykaliśmy się mniej więcej co dwa miesiące w składzie: Morawiecki, Zarach, Kopaczewski, Bugajski, Kubasiewicz (która ściągnęła Kołodzieja), ja. Na tych spotkaniach decydowano
o linii najbliższej, o manifestacjach itp. Spotkania te miały raczej charakter dyskusyjny, nie narzucano na nich jakichkolwiek decyzji, były to spotkania wykonawczo-techniczne. Od lutego 1985 r. brał też udział w tych spotkaniach Andrzej Kołodziej. Uważam, że de facto nie było odrębnych spotkań Komitetu Wykonawczego, poza spotkaniami miast. Gdyby było inaczej, to przedstawiciele miast musieliby przyjeżdżać częściej. Po spotkaniach Kołodziej i Kubasiewicz rozjeżdżali się i chyba nie przyjeżdżali osobno. Gdyby Komitet Wykonawczy wcześniej podjął jakieś decyzje, to na spotkaniach miast upierano by się przy tych decyzjach. Najprawdopodobniej było jednak tak, że były równoległe dwa lub trzy ciała decyzyjne, każde w trochę innej dziedzinie, które spajał i koordynowali Morawiecki, Zarach, Myc, Myślecki. SW nie miała jednoznacznie określonej struktury kierowniczej, była duża doza autonomii.

Po śmierci ks. Jerzego Popiełuszki dostaliśmy tekst oświadczenia od Kornela Morawieckiego, że jest to morderstwo. W tym czasie RWE
i „S” nie mówiła o tym wprost. My zrobiliśmy ogromną akcję ulotkową przed pogrzebem ks. Jerzego Popiełuszki, wzywaliśmy do manifestacji.


W październiku 1984 r. wydaliśmy pierwszy numer dwumiesięcznika „Czas”, druk odbywał się na sicie, kosztował on 2000 zł. Był to miesięcznik redagowany przez Włodzimierza Filipka, zamieszczaliśmy tam teksty o myśli politycznej, bardziej otwarte. Było to pismo
AI SW, ale nie bezpośrednio SW. Filipek był człowiekiem związanym ze środowiskiem KOR-owskim, był raczej radykalny. Do 1986 r. pismo
to wychodziło co 3 – 4 miesiące, częstotliwość spadała, ale zwiększała się objętość.


Wiosną 1985 r. przeprowadzono wywiad z Markiem Edelmanem – tematyka żydowska i II wojny światowej.

Pierwsza połowa 1985 r. to szczyt działalności i popularności
SW OP: trzy niezależne drukarnie, 40 osób zaprzysiężonych, osoby zaprzysiężone częściowo na etatach, drukowanie książki i fragmentów p. Zaremby „Rok 1920”.


Od aresztowań w czerwcu 1985 r., Jabłoński zaczął się ukrywać.
W drugiej połowie 1985 r. nastąpił spadek działalności SW. Doszło do kilku aresztowań członków SW OP, Jabłońskiemu było coraz trudniej się ukrywać. Od jesieni tego roku zaczął maleć nakład naszego pisma, z 7 tys. egzemplarzy do 2 – 3 tys. Pismo nasze stało się miesięcznikiem. W 1986 r. „SW OP” zaczęto drukować we Wrocławiu, w Warszawie wydanie usługowe Pawła Miklasza (brał za to pieniądze).


Dwa lub trzy razy otrzymaliśmy pomoc finansową z Wrocławia,
ale była to pomoc tylko okazjonalna, raczej egzekwowali oni pieniądze za kalendarze. W listopadzie 1985 r. został aresztowany Szymon Łukasiewicz i siedział on do kwietnia 1986 r., ja do września 1986 r.



Pogrzeb babci Macieja
(po jego lewej stronie funkcjonariusz SB, skuty z Maciejem kajdankami).

Po prawej tata Macieja - Przecław.


Na przełomie 1985/86 r. do naszej organizacji przystąpiło wiele nowych osób, które nie do końca identyfikowały się z SW, a były zdania, że warto, aby SW trwało nadal (Filipek, Jerzy Fiećko).

W 1986 r. Wrocław zerwał z nami kontakt, gdyż uważano tam, że nasze środowisko jest mocno zinfiltrowane przez SB.

Jesienią 1984 r. wszedł w nasze struktury agent SB, został on zaprzysiężony, miał swoją grupę ludzi, która drukowała i siatkę kolportażową. Marek X zaszedł dość wysoko. Odkryliśmy go dopiero w czerwcu 1987 r. dzięki podsłuchowi (Jabłoński nie wpadł z kalendarzami, które miał w samochodzie, nasłuch UB-cki go śledził. Jabłoński kalendarze otrzymał od Marka, więc gdyby UB aresztowała Jabłońskiego, to podejrzenie padło by na Marka).

Przez Marka X było kilka wpadek w SW OP. Znał on wszystkich kolporterów, którym dostarczał prasę, znał mnie i Jabłońskiego, choć nie wiedział, jakie funkcje pełnimy. Z czasem jednak domyślał się, że są to funkcje coraz ważniejsze, sporo wiedział na temat struktury organizacyjnej. W 1986 r. Marek miał jedyną działającą drukarnię, przez pewien okres czasu, gdyby UB-cy wiedzieli, że jest to jedyna naszą drukarnia, to na pewno by uderzyli w ciągu tych 3-4 miesięcy. Wcześniej było kilka takich rzeczy, które powinny nas uczulić na Marka X (lekko się dopytywał). Ja byłem dla niego tylko łącznikiem. Zadawał on dużo pytań, ale wszyscy je zadawali. Był nerwowy, słabszy psychicznie ale inteligentny, popełniał zbyt małe błędy aby podejrzenie mogło od razu paść na niego. SB przeceniała organizacyjnie SW i później było to dla nas duże ułatwienie.

Marek X znał miejsca, w których aresztowane zostały osoby z SW OP, czasem miał, na przykład, coś przekazać, a tu nagle człowieka aresztują, choć zawsze jego wiedza i aresztowania były zawoalowane. Dopiero retrospektywnie okazało się, że to człowiek UB. Numery naszego pisma drukowane przez Marka X dochodziły do kolportażu. Kontaktowaliśmy się z nim przez filtry. Prócz niego najprawdopodobniej w naszej organizacji nie było więcej UB-ków.

Rzeczą charakterystyczną dla SW OP było tworzenie konspiracji
w konspiracji i mitologizacja.


Po amnestii w 1986 r. większość ludzi wycofała się. Po wyjściu z więzienia zastałem w organizacji duże rozprzężenie. Wiele osób uważało, że jesteśmy dobrze rozpracowani jako SW, i zadawali pytanie, czy warto w takim razie coś robić. Starzy działacze
SW OP nie chcieli, abym zaczynał coś robić. Zacząłem więc sam drukować, wmawiając, że robię to z innymi i po upływie pół roku wszystko odżyło.


Po moim aresztowaniu w czerwcu 1985 r. do Wrocławia jeździł Jabłoński. Z czasem po moim aresztowaniu zaczęto ujawniać nazwiska działaczy SW OP.

Kontakty zagraniczne zaczęli organizować Grupińscy, wcześniej nie było takich kontaktów. Mieliśmy radykalniejsze pomysły, ale na pomysłach się kończyło, teoretycznie nie wykluczano nawet użycia broni.

Oprócz „SW” drukowaliśmy i kolportowaliśmy też prasę zakładową, prasę związkową, okazjonalnie drukowaliśmy też te pisma.

Przewagą „SW OP” było to, że pismo nasze ukazywało się z dużą regularnością. „OW” stał się tylko pismem, był na wyższym poziomie niż „SW”.

Sprawy programowe były dla mnie drugo-, trzeciorzędne. Odbyło się parę dyskusji na ten temat, ale przeważały organizacja i sprawy techniczne. Od jesieni 1986 r. próbowaliśmy nawiązać kontakt
z SW Oddział Toruń, coś dla nich drukowaliśmy.


Dowiedzieliśmy się, że w Pile działa bardzo prężna grupa
SW i w grudniu 1985/86 r. nawiązaliśmy z nimi kontakt. Łukasiewicz przypadkowo odkrył spotkanie ludzi z SW w Pile. Okazało się jednak, że cały oddział SW w Pile jest zorganizowany przez UB. Ja byłem tam w styczniu 1985 r., zawiozłem im 500 egzemplarzy naszego pisma, a oni chcieli 5000. Po wyjściu z więzienia nie ukrywałem się już. Chodziłem na towarzyskie spotkania poznańskiej opozycji. Tam też spotkałem Pałubickiego. W 1988 r. zaproponował mi on, abym zrezygnował z działalności w SW.


Od 1987 r. roku wydawałem pisma zakładowe np. „SW ZNTK”,
„SW HCP” – cegielnia i inne.


Moje nazwisko stało się głośne raczej przez fakt siedzenia w więzieniu, niż przez fakt mojej działalności. Robiłem więcej niż struktury
„S” w Wielkopolsce, ale moje nazwisko nie było jawne, tak jak np. Pałubickiego i innych, więc później nie mogłem wystartować w wyborach.


„Czas kultury” wydawali od 1986 r. Grupińscy. Czasami kolportowaliśmy „TM”. Legenda SW działała siłą rozpędu. Dość regularnie zajmowaliśmy się nasłuchem, spisywaniem numerów rejestracyjnych samochodów UB-ckich (ponad 200 samochodów). Nasłuchy rozpoczęliśmy w 1986 r.

W 1984 r. mieliśmy możliwość wprowadzenia kogoś z naszych ludzi do SB. Zrezygnowano z tego, uważając to za zbyt niebezpieczne. Osobę tę próbowano zwerbować. Mieliśmy też elementy wywiadu.

Maciej Frankiewicz